niedziela, 30 stycznia 2011

Marzenia Janka Muzykanta – fotografika

Fotografika jest wszechobecna w moim domu. Prawie nigdy nie rozstaję się z aparatem fotograficznym. 
Mój pierwszy aparat fotograficzny SMENA 8 kupiłam sobie za pieniądze ze sprzedaży makulatury. To było wielkie wydarzenie, kiedy zrobiłam i wywołałam samodzielnie moje pierwsze zdjęcia. Miałam własny powiększalnik, kuwety fotograficzne, koreks, zegar ciemniowy i maskownicę. Brakowało mi tylko suszarki, ale pożyczałam na czas organizowania ciemni z pokoju, kuchni czy łazienki. Odczynniki chemiczne - wywoływacz i utrwalacz, papier fotograficzny, żarówki czerwone można było bez problemu kupić w fotooptyku. Dzięki smienie mam wiele zdjęć z okresu liceum i początków studiów w Krakowie.
Potem były kolejne, aparat Zorki 50, Zenith E, Kodak i wreszcie aparat cyfrowy. Mój automatyczny Kodak robił kiepskiej jakości zdjęcia, toteż często robiłam zdjęcia równocześnie i zenitem i automatem dla małpy, bo tak nazywałam kodaka.
Kiedy pewnego razu wybrałam się z dziećmi do Zakopanego w odwiedziny do kuzynki i nie zabrałam ze sobą aparatu, skusiłam się na kupno naszyjnika tylko dlatego, że do naszyjnika dołączony był bonus w postaci taniego aparatu. Zależało mi na zrobieniu chociaż kilku fotek z tej wizyty. Miałam co prawda ze sobą kamerę, ale to nie to samo. Zdjęcia oczywiście wyszły marne, ale były miłą pamiątką.
Zorki 50 kupiłam podczas wyjazdu w 1975r do Stanisławowa. Większość turystów w tamtych czasach kupowało w ZSRR złoto. Ja zainwestowałam w aparat fotograficzny za ruble ze sprzedaży moich starych używanych ciuchów. To były czasy, kiedy jeździło się do ZSRR nie w celach turystycznych, ale na handel. Można było sprzedać wszystko i to bez problemu. Można było kupić też niemalże wszystko, tyle, że atrakcyjne produkty typu złoto spod lady, za łapówkę.
Koreks do wywoływania błony fotograficznej
Na studiach pstrykałam fotki bez ograniczeń. Miałam dostęp do ciemni fotograficznej w Nawojce więc nie liczyłam się z kosztami. Robiło się zdjęcia oczywiście czarno-białe. Wtedy nie było jeszcze zdjęć kolorowych. Można było kupić błony do kolorowych fotografii z NRD, ale wywoływanie ich u fotografa kosztowało 'majątek'. Dostępne były slajdy o pięknej naturalnej kolorystyce. Film wysyłało się do obróbki w Bydgoszczy.  Potrzebny był specjalny rzutnik do slajdów. 
Wywoływanymi własnoręcznie zdjęciami obdarowywałam koleżanki i kolegów.
Czasomierz przydatny w ciemni fotograficznej przy wywoływaniu zdjęć 

Jestem fanatykiem fotografii i nie rozumiem, jak można nim nie być. Czasami już po roku z nostalgią spogląda się na swoją jakże jeszcze wtedy młodą twarz. Kiedyś po latach będzie można dzieciom, wnukom pokazać, jaka mama, czy babcia była młoda. Na półkach z książkami stawiam dumnie moje piękne albumy ze zdjęciami. Zresztą albumy są dla mnie bardzo miłym prezentem. Jeden z takich albumów zawiera stare fotografie, które wpadną mi w ręce podczas przeglądania cudzych albumów. W moim domy nie zachowały się niestety stare zdjęcia. Przed wojną było ich dużo, ale pożar strawił je wraz z całym dobytkiem w ostatni dzień wojny.
Czas szybko upływa, a dzięki fotografii można ten czas zatrzymać.
Najlepiej wychodzi się na zdjęciach nie pozowanych. One oddają prawdziwą rzeczywistość. Ale przeglądając fotografie, zwłaszcza stare, nasuwa mi się refleksja, czy pozy przybrane na tych fotografiach, ukazują prawdziwe oblicze bohatera.
Ja, mimo wszystko lubię zdjęcia pozowane. W naturalnych ujęciach doszukuję się karykaturalnych elementów osobowości, jestem nie zadowolona z miny, pokrzywionej sylwetki.
Dlatego zazwyczaj, zanim naciągnę migawkę, staram się uprzedzić towarzystwo. Żartobliwie proszę o uśmiech, o wypowiedzenie „cziiis”, czy „marmolada”. Takie zawołanie wywołuje gromki śmiech i rozluźnia atmosferę. Dobierane atrybuty o czymś świadczą. Dobrze dobrana poza, tło, pozwala wykreować osobowość nie tylko osoby fotografowanej, ale i fotografującej.
Zwracam uwagę na tło podczas robienia zdjęcia. Czasem ustawiam osoby np. na tle kalendarza, z widoczną datą, by po latach skojarzyć okoliczności wydarzenia.
Portretowe zdjęcia nie tylko przedstawiają osobowość, ale często aspiracje, marzenia, kim chciałoby się być.
Aparat fotograficzny jest prostym narzędziem do uchwycenia formy, ruchu i charakteru postaci. Nawet najlepszy artysta nie potrafiłby namalować tego pędzlem, co potrafi zarejestrować obiektyw. Ważne, by mieć pod ręką aparat w każdym momencie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. 
Koreks do wywoływania błony fotograficznej
Projektor do slajdów

Marzenia Janka Muzykanta – kamerowanie scen z życia

Och! Gdybym ja takie skrzypce miał! – mawiał w dzieciństwie mój tato, zazdroszcząc kapelom ludowym grającym na zabawach w Żubraczem. Jego koledzy umieli grać na instrumentach muzycznych, tato mógł ich tylko podziwiać, jak kiedyś Janko Muzykant.
Każdy ma w sobie coś z Janka Muzykanta.
Każdy ma jakieś marzenia, których nie może zrealizować.
Ale marzenia można spełniać, trzeba tylko je mieć i trzeba bardzo chcieć.
Ja też mam coś z Janka Muzykanta. Tyle, że nie marzą mi się skrzypce, ani żadne inne instrumenty muzyczne. No, może kiedyś bardzo chciałam umieć grać na pianinie.
W szkole podstawowej było pianino. Stało w sali gimnastycznej. Na uroczystościach szkolnych grał na nim Jasiek Niemczyk i Janek Krówka. Grali pięknie, podziwiałam ich umiejętności. Zdarzało mi się, że zakradałam się na salę i próbowałam wystukiwać jakieś akordy. Trudne to było.
Kamera Super 8 . Made in CCCP.
Jednym z moich marzeń jest dobry sprzęt video. Nie mam szczęścia do kamer. Pierwszą kupiłam za pieniądze podarowane nowonarodzonemu mojemu pierworodnemu synowi. Był taki zwyczaj, że ludzie przychodzili zobaczyć mojego synka i dawali mu coś na szczęście. Najczęściej coś słodkiego, aby życie było słodkie. Ale dawali też pieniądze.
To był dobry wybór, kiedy za uzbierane 5 i pół tysiąca kupiłam moją pierwszą kamerę tzw ‘ósemkę’. Taka kwota przekładała się na jakieś półtora mojej pensji. Chciałam uwiecznić każdą radosną chwilę z życia mojego ukochanego dziecka.
Foto Jurka z 1983r -zdjęcie odtworzone z kamery Super 8
Projektor do odtwarzania filmowej taśmy tzw ósemki
Nie miałam pojęcia jak to działa. Okazało się, że musiałam kupić kasety, które po nagraniu trzeba było wysłać do Bydgoszczy celem wywołania. Kolejny zakup to projektor, by oglądnąć taki filmik. Udało mi się nagrać kilka, może kilkanaście minut z życia Jurka. Kamera szybko się zepsuła, wylały się baterie, być może usterka błaha. I na tym się skończyło kamerowanie.

Foto z kamery. Janina Ordyczyńska z wnukiem Jurkiem na żydowskim cmentarzu
Zazdrościłam kamery Żydom nagrywającym grób cadyka Elimelecha.  Przyjeżdżali modlić się na jego grobie. Nagrywali rozmowy z moją teściową, która świetnie biegle mówiła w jidysz. Nagrywali moje dzieci towarzyszące babci opiekującej się grobem cadyka. Latały po cmentarzu żydowskim rozrabiając jak na placu zabaw. Dostawały od Żydów gumy do żucia. To był w tamtych czasach rarytas. Sprytnie wymyśliłam, by wykorzystać ich sprzęt. Kupiłam kiedyś kasetę video w pewexie i poprosiłam Żyda o umożliwienie mi nagrania chociaż kilku minut jego kamerą. Dzięki jego uprzejmości mam nagrany króciutki wywiad z moją teściową opowiadającą w jidysz o cadyku, ohelu i Leżajsku. W tle mam uwiecznionego Jurka. To mój mały sukces, z którego jestem dumna. Tym bardziej, że 3 miesiące później moja teściowa już nie żyła. 
Foto z kamery. Janina Ordyczyńska z wnukiem Jurkiem na żydowskim cmentarzu
Kolejną wykorzystaną okazją, było spotkanie po wielu latach mojej szkolnej koleżanki z liceum Heni Rogali. Przyznała się, że posiada dużą kamerę. Zaprosiłam ją na siódme urodziny Jurka.  Nagrałam zaproszonych gości przy skromnie zastawionym stole. Oczywiście tradycyjnie musiał być tort urodzinowy ze świeczkami. Byli moi rodzice, ciotka Maryna, Jagusia z Pawłem i Józkiem. Była babcia Ordyczyńska. Kiedy oglądamy ten film z perspektywy lat, wzruszamy się bardzo. Nie ma już mojej teściowej. Odeszła 3 lata później. Ale mam ją nagraną na kamerę. I wtedy, kiedy kupiłam moją pierwszą kamerę, kiedy spacerując po Górnej uczyła Jurka chodzić i wtedy, kiedy na cmentarzu rozmawiała po żydowsku i podczas spotkania na urodzinach Jurka.
Po śmierci teściowej w 1990 roku kupiłam kolejną kamerę, notabene bardzo drogą. 1500 $. Kupiłam w Pewexie w Krakowie za dolary uzbierane przez teściową, która ciułała je dla Piotrka na bilet do Stanów. W tamtych czasach każdy marzył o pracy w Ameryce. Nie każdy miał szansę na wyjazd, trzeba było mieć zaproszenie. A my nie mieliśmy nikogo z rodziny, kto chciałby zaprosić Piotrka do roboty, ani znajomego, który za łapówkę chciałby takie lewe zaproszenie załatwić. Teściowa namawiała Żydów, aby go zaprosili, niestety, bezskutecznie. Zresztą Piotrek wcale nie marzył o wyjeździe. Miał dla kogo żyć i nie chciał nigdzie wyjeżdżać.  Ameryka za ocean była marzeniem jego matki.
Kamerą Sony uwieczniłam wiele momentów z życia mojej rodziny. Kilkanaście 3 godzinnych kaset video. Dobrodusznie pożyczałam ją znajomemu, który zarabiał na weselach. Bez skrupułów oddał mi zepsutą, kwitują bezczelnie, że nie ma sensu jej naprawiać, lepiej kupić nową.
Kilka lat temu, aby iść z postępem kupiłam kolejną kamerę, tym razem cyfrową. Zdążyłam ją wykorzystać z pożytkiem. Niestety! I ta kamera nie okazała się wieczna. Niesprawna leży już 2 lata. Na nową mnie nie stać, a nie jestem pewna czy warto ją naprawiać, kosztowała 3000 zł, teraz taką można kupić za kilkaset złotych. 


Tak więc moje marzenia uwieczniania na kamerę scen z życia, mimo spełnienia w ciągu kolejnych lat, z powodu braku sprzętu  są nadal aktualnymi marzeniami. 

czwartek, 13 stycznia 2011

Dzieci i ryby głosu nie mają!?

Wspomnienie z dzieciństwa. Utkwił mi w pamięci ten zwrot, kiedy to tato tak do nas się zwracał, mówiąc, że dzieci i ryby głosu nie mają. Nie były to słowa, które miałyby nas stłamsić, nie dopuścić do głosu czy ignorować.
Najczęściej kwitował takim stwierdzeniem nasze głupie, szalone pomysły podczas zwariowanych zabaw, wyciszając temperamenty, nie ulegając stawianym przez nas wymaganiom i potrzebom. 

Były takie momenty, gdy podczas wspólnie spędzonych chwil tato pozwalał nam wchodzić na głowę. Ale kiedy nasze szaleństwa sięgały zenitu, bo przeginałyśmy bez umiaru, tato jednym słowem potrafił nas zdyscyplinować. Wystarczyło, że powiedział
– koniec zabawy!
 Momentalnie potrafił ukrócić nasze temperamenty i doprowadzić nas do porządku. Wiedziałyśmy, że nie ma żartów, każda z jego 4 córek znała granice, której nie wolno było przekroczyć. 

Dlaczego byłyśmy takie zdyscyplinowane? Grzeczne? Dobrze wychowane? A może bałyśmy się ojca? Przecież nas nie bił.
Dziś mogłabym powiedzieć, że ojciec w ten sposób uczył nas kindersztuby. Takich przykładów nauki dobrego wychowania mogłabym mnożyć.
Autorytet to szacunek, a na szacunek trzeba sobie zapracować.
I nie ma to nic wspólnego z wiekiem, doświadczeniem, płcią, pozycją społeczną czy zajmowanym stanowiskiem. I nie ma to też nic wspólnego z kindersztubą.
Młody co prawda ma mniejsze doświadczenie życiowe i powinien być nastawiony na odbiór a nie na nadawanie. Ale wymaga szacunku, uwagi tak samo, jak każdy inny w dojrzałym wieku.
Starszym nie wolno ich ignorować, mówiąc, że się na niczym nie znają, tylko dlatego, że są młodzi, niedoświadczeni.
Autorytetem dla młodych, który kładł duży nacisk na krzewienie kindersztuby był prof. Marian Wieczysty. Przed wojną we Lwowie zdobywał swoje doświadczenie taneczne, po wojnie prowadził kursy tańca w Krakowie. Pierwsza lekcja na takim kursie poświęcona była głównie etykiecie, czyli zasadom dobrego wychowania.
Jeśli mamy wpojone takie zasady to wszelkie formy savoir-vivre są naturalne i nie wymagają dodatkowych lekcji. Taniec wymusza eleganckiego traktowania partnerów względem siebie, uczy współżycia także w grupie. Taniec uczy nas szacunku do drugiej osoby. 
Zasady dobrego wychowania wymagają szacunku dorosłych, starszych, odpowiedniego traktowania kobiet, całowania w rękę etc etc. W dzisiejszych czasach etykieta ma inne znaczenie niż dawniej. 
Szanujmy młodych. 

Przecież to oni będą pracować na nasze emerytury.

sobota, 1 stycznia 2011

Sztuczne ognie substytutem rozrywki i kultury

Nie podoba mi się, że ludzie tak łatwo dają się omamić iluminacjom fajerwerków. Kiedyś to może była atrakcja. Ale dziś? Niemal każda impreza organizowana w miastach, gminach i wsiach kończy się pokazem sztucznych ogni. Sylwester, wesela, imprezy lokalne prawie zawsze kończą się takim pokazem.
Po co?
Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, jak szkodliwa jest emisja spalanych związków chemicznych. Sole magnezu, aluminium, miedzi, baru, strontu, siarki, fosforu, a także azotany stosowane do wywołania pięknych efektów barwnych są trujące, a na dodatek powodują podwyższenie temperatury do ponad 2000 °C.
Co roku po beztroskich uroczystościach w imię doznań wizualnych odnotowujemy w Polsce wiele tragedii i kalectwa, media podają bilans strat i szkód, a jednocześnie zachęcają do nagrywania i pokazywania efektów świetlnych.
Ludzie giną od bezmyślnego używania petard, ile pieniędzy wydaje państwo na leczenie osób poparzonych, ludzi, którym trzeba amputować ręce, nogi, przeszczepiać skórę? Dodatkowym zagrożenie są pożary, wcale nie tak rzadko towarzyszące imprezom zwanym ambitnie ‘kulturalnymi’.
Ciekawe co na to ekolodzy walczący o ochronę środowiska i animalsi – obrońcy zwierząt? Jakoś mało się mówi o ich akcjach protestacyjnych. Czyżby oni byli też entuzjastami huku petard, eksplozji, emisji toksycznych związków do atmosfery?
W dobie kryzysu, w czasach kiedy ludzie przeżywają tyle tragedii, w czasach kiedy rząd szuka oszczędności nie widzę powodu, aby tak marnować nasze ciężko zapracowane pieniądze. Nabijamy kasę Chińczykom, którzy są obecnie największym producentem fajerwerków. Za pokazu sztucznych ogni na wesele trzeba zapłacić niekiedy nawet 5000 zł. 
 Czy nie lepiej przeznaczyć pieniądze z naszych podatków na cele bardziej pożyteczne? Na programy walki z rakiem, na szpitale, czy chociażby na leczenie ludzi uzależnionych od alkoholizmu i narkotyków? 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...