Długo wierzyłam, łudziłam się, czekałam na mojego wymarzonego bohatera z bajki. Ale ileż można czekać! Zegar biologiczny nieubłagalnie tykał.
Kiedy był czas na zabawy i beztroskie życie przeplatane nauką, nie myślało się o małżeństwie. Będąc na studiach absolutnie nie myślałam o małżeństwie. I to nie dlatego, że byłoby mi żal klubów, potańcówek, wolności. Nie należałam do rozrywkowych, raczej do rozsądnych, spokojnych, statecznych i ambitnych. Nie rozglądałam się za kandydatem na męża. Na faceta nie patrzyłam w kategoriach troskliwego, czułego przyjaciela, kochanka i męża jednocześnie, który mógłby być oparciem w każdej sytuacji, na dobre i na złe aż do śmierci.
Ja absolutnie nie należę do kobiet wyrachowanych, które potrafią kalkulować. Mam naturę romantyczki i nie patrzę w takich kategoriach na związki męsko-damskie. Nie obchodzi mnie status materialny, opinia innych. Najważniejszą determinantą jest uczucie. Nie liczę się z presją otoczenia. Jeśli ludzie nie akceptują moich relacji, to znaczy, że nie akceptują też mnie. A to już jest ich problem. Nie mój.
Dzisiaj ludzie mają łatwiej. Mogą sobie wystukać wymarzonego partnera za pomocą klawiatury komputerowej. I z tego co wiem, zdarzają się całkiem udane związki par wirtualnie poznanych w Internecie i dobranych szczęśliwie.
Podjęłam pracę, która początkowo nie przynosiła mi satysfakcji. Zanim się obejrzałam, moje życie zaczęło przybierać szarych kolorów. Wieczory stawały się nudne, samotne. Przyszedł taki moment, że zaczął mi uwierać maminy opiekuńczy instynkt, mamine obiadki. Zapragnęłam uwić sobie własne gniazdko, gotować obiady, jeść z własnej zastawy.
Moje koleżanki zaczęły się zaręczać, wychodziły za mąż, rodziły dzieci. Opowiadały ciągle o pieluchach, kupkach, ząbkowaniu. Nie czułam takiego klimatu. Zapraszana na śluby z przyjemnością, wzruszeniem i często z łezką w oku towarzyszyłam młodym parom, którzy ślubowali sobie przed ołtarzem. Jednak przyszedł moment, że cudze wesela przestały mnie kręcić i zapragnęłam założyć własny welon.
Początkowo nie widziałam w tym problemu. Bo niby czego miałabym im zazdrościć.
- wesela, na które trzeba było wydać mnóstwo kasy?
- sukni ślubnej? Żyłam w czasach, kiedy trzeba było ją sobie uszyć u osobistej krawcowej. Wypożyczalnie co prawda wypożyczały ładne kreacje ślubne, ale bardzo drogo liczyły sobie za usługę. Nie każdego było na to stać. Nie byłam chora na ślub, tylko ze względu na imprezę, suknie i biały welon.
- obrączek, które podobnie jak inna biżuteria wcale mnie nie kręciły i nie kręcą?
- prezentów? Nie myślałam w takich kategoriach.
- bałam się staropanieństwa? Owszem, wierzyłam, że stara panna jest złośliwa, zgorzkniała, ale nie patrzyłam na siebie, jak na potencjalną starą pannę. Moi rodzice pobrali się mają po 24 lata. Zawsze wydawało mi się, że mam jeszcze czas, że jeszcze zdążę nacieszyć się małżeńskim węzłem.
26 lat tykał mój biologiczny zegar zanim dojrzałam do decyzji, że nie ma na co czekać, bo książę z bajki się nie pojawi.
Szukałam. I co? Gdzie trafiłam to okazywało się, że to nie ta bajka, nie ten książę, nie ten rumak.
Nie czytajcie dzieciom bajek!
Nie podoba mi się opowiadanie naszym milusińskim o tym, że świat jest piękny, kolorowy, pełen miłości, książąt na białych rumakach, złotych karet, bajek o długim i szczęśliwym życiu za siedmioma górami …
Chyba, że czytając swoim pociechom bajki potraficie je mądrze zinterpretować!
Bardzo fajny tekst aczkolwiek nawiązując do ostatnich zdań sądzę, że dzieci jednak potrzebują tej dozy fantazji... świat otaczający nie prezentuje się zbyt pozytywnie więc niech spokojnie zasypiają śniąc o tym własnym pieknym bohaterze. Życie daje dużo czasu na dostosowywanie wizerunku tego ideału do realiów... pozdrawiam Ania P :)
OdpowiedzUsuń