piątek, 30 grudnia 2011

Kalendarium 2011 - bilans roku

Rok 2011 rozpoczął się mało obiecująco. Ubiegłoroczne Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędziłam samotnie, ale nie w depresji, z kłopotami, ale jakoś sobie dzielnie poradziłam.  Potem jakoś się żyło, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Chwała Bogu udało mi się dotrwać końca roku. Bywało różnie.



  • Tomek mój syn na kilka dni przed świętami dołączył do grona 2 milionów Polaków i wyjechał z Polski, by popracować na budżet i tak już bogatej Norwegii. Koledzy Tomka, również wyedukowani w państwowych uczelniach wyjechali do Anglii, Irlandii, Stanów, lub Hiszpanii. W Polsce dla takich nie ma posad, no chyba, że ma się znajomości. W Norwegii mój syn spędził święta Bożego Narodzenia i Sylwestra z dala od rodziny. Samotnie świętował swoje urodziny i Imieniny, które akuratnie wypadają w tym samym czasie. Błogosławiony Internet umożliwiający kontakt ze Światem. Pocieszeniem na moje narzekania na moją samotność i wyjazd syna za chlebem miały być słowa niektórych naszych regionalnych polityków, którzy próbowali mnie pocieszać: "Dobrze, że wyjechał, zdobędzie doświadczenie, pozna świat, a kiedy wróci, to zarobione pieniądze przywiezie do kraju".
  • Początek roku to również codzienne wizyty w szpitalu, równoczesne odwiedzanie i taty i syna, przy czym każdy z nich leżał na innym oddziale i w innym budynku szpitalnym. Nie wiadomo, któremu z nich poświęcać miałam więcej czasu. Ojciec, wtedy jeszcze 86 letni leżał na kardiologii, z diagnozą mało optymistyczną. Na dodatek okulista stwierdził u niego nieodwracalne zmiany w oczach, grożące ślepotą. Po takiej dawce świątecznej atmosfery w szpitalnych salonach wracałam dobita do domu, by porozmawiać przez SKYPE z synem. 
  • 23 marca odnotowałam w moim kalendarzu - chora służba zdrowia, nie wiadomo kogo leczyć - służbę zdrowia czy pacjenta. Pacjenta się nie da, bo są kłopoty z dostaniem się do lekarza rodzinnego. Za służbę zdrowia niejeden rząd próbował się wziąć, ale bez sukcesów. 
  • 27 marca - udzielam wywiadu dla fińskiej telewizji - ang. Reuters TV. Wywiad, jak wywiad, wolałabym rozmawiać o moich innych pasjach, ale uważałam to za wielkie wyróżnienie, że właśnie angielska telewizja dostrzegła właśnie mnie i poprosiła o informacje o leżajskich Żydach, o pielgrzymach przyjeżdżających do grobu cadyka Elimelecha. Chasydzi w Leżajsku 27 marca 2011 roku
  • Święta Wielkanocne wykorzystałam na montaż filmików nakręconych w czasie rozmowy z tatą. Niezły film mi wyszedł, zatytułowałam go 'Biografia Antoniego Stankiewicza' . Jestem zadowolona i dumna. Z siebie i z mojego taty. Kolejnym wyzwaniem, jakie sobie postawiłam, to nakręcić podobny film z wywiadami mamy o jej życiu. 
  • Kwiecień - maj. Pracuję intensywnie nad genealogią. Co chwilę doładowuję baterie do aparatu fotograficznego, ba, chwilami używam nawet 2-3 aparatów, bo czas goni, systematycznie zgrywam do komputera zdjęcia z karty SD, aby zwolnić miejsce na kolejne zdjęcia. Współpraca z księdzem proboszczem Franciszkiem Gochem, który udostępnił mi księgi parafialne do moich badań  jest znakomita, że aż się chce pracować. 
  • 25 maja - z wizytą u mojej koleżanki Stasi Argasińskiej, która po raz pierwszy po 7 latach przyleciała ze Stanów do kraju. Ze Stasią pracowałam przez kilka lat w sanepidzie, dopóki nie wyjechała do Ameryki. Podobnie, jak kilka moich innych koleżanek z pracy. Na pewno muszą tam ciężko pracować, chociaż po nich nie widać, aby były 'spracowane'. Ich praca w Ameryce daje wymierne korzyści, lada moment będą już miały wypracowane emerytury, nieporównywalne do emerytur naszych krajowych.
  • 5 sierpnia - wizyta Małgosi Nowaczyk z Kanady i Joli Skalskiej z USA w moich skromnych leżajskich progach. 
  • 14 września - spięcie w pracy są dla mnie na tyle ważnym epizodem w życiu, że postanowiłam wspomnieć o nim w kalendarium moich wydarzeń. Różnica pokoleniowa to różne pojmowanie wartości, etyki, zawodowej, ideałów i sprawiedliwości społecznej. Młodzi uważają, że starym pracownikom już nie trzeba nagród, premii, podwyżek, ani innej formy  uznania finansowego za swoją wieloletnią pracę, doświadczenie i dorobek zawodowy - bo są starzy. Starym nie trzeba pieniędzy tyle, co młodym, bo to młodzi są na dorobku, mają kredyty, budują się, wychowują i kształcą dzieci. Wszystko to prawda, młodym rzeczywiście jest ciężko, tylko strasznie przykro jest usłyszeć prosto w twarz od pracowników, z którymi się pracuje i przebywa przez 8 godzin dziennie, że tobie już nie trzeba, bo jesteś stara, a taka podwyżka na 2 lata przed emeryturą nic nie zmieni, ZUS nie uwzględni takich pieniędzy przy ustalaniu wskaźnika przeliczeniowego do emerytury. Taka prawda usłyszana prosto w twarz, na dodatek poparta aprobatą i opinią szefa boli, bardzo. No cóż, jak się ma własny folwark to gospodaruje się według własnych zasad, stosując własne kryteria oceny. Tylko, że urząd nie jest folwarkiem.
  • 9 października - wybory parlamentarne. Nie poszłam głosować. Uważałam, że ktokolwiek zasiądzie w parlamencie, nie wymyśli nic mądrego i jednocześnie z korzyścią dla młodych bezrobotnych, chorych, słabszych czy wykluczonych. Do Sejmu startują ludzie z kasą, z pozycją społeczną, biednych tam nie ma. Kto więc będzie o takich walczył ? 
  • Chora służba zdrowia. Tylko kto bardziej chory i kto bardziej potrzebuje pomocy, służba zdrowia, czy pacjenci? Zapisałam się do kardiologa, wyznaczono mi termin za 2 miesiące. Po wizycie kolejne uzgadnianie terminu, tym razem na wykonanie badania aktywności elektrycznej serca w ciągu całej doby, czyli EKG metodą Holtera. Mam czekać kolejny miesiąc, aby sprawdzić czy mam zaburzenia rytmu serca. Mam nadzieję, że moja sytuacja nie jest pilna i wytrzymam 3 miesiące do ustalenia diagnozy. Ale czy inni pacjenci dotrwają do terminu zapisanego w zeszycie?
  • 15 października - trzęsienie ziemi w Turcji wywołał strach o moją kuzynkę. Wyszła za mąż za Turka, ma dwójkę śliczniutkich dzieci i mieszka w Stambule. Skontaktowałam się przez Facebooka, na szczęście mieszkają daleko od epicentrum wstrząsów i czują się w miarę bezpieczni.
  • 12 grudnia - spotkanie koleżeńskie, jak zwykle w naszej ulubionej restauracji, w której w miłym dowcipnym gronie co najmniej od kilkunastu lat spotykamy się regularnie. Tym razem nasze wieczorne party dotyczyło ustalenia spraw organizacyjnych związanych z przygotowaniem obchodów 100-lecia naszego liceum w Leżajsku. Porozdzielałyśmy zaproszenia dla koleżanek i kolegów z poszczególnych oddziałów i każda zobowiązała się dostarczyć je swoim klasowym koleżankom i kolegom.
  • Gorąca dyskusja w świecie polityki, w świecie mediów, w każdym domu i chyba w każdej pracy na temat zmiany przepisów  dot. refundacji leków. Nasuwa się pytanie, klasyka już dzisiaj - Panie premierze, jak żyć? By żyło się lepiej, czy może by umierało się szybciej?
  • 28 grudnia - gościłam w domu, mimo, że to jeszcze grudzień z okazji noworocznej kolędy naszego nowego proboszcza - księdza Marka Ciska. Wizyta bardzo miła, interesująca  i obiecująca. 
Może ten rok nie był najlepszy, może wybrałam zbyt pesymistyczne wydarzenia roku 2011, ale mimo wszystko życzyłabym sobie i Wam wszystkim, aby kolejny 2012 rok nie był rokiem gorszym.
A podobno Żydzi składają sobie życzenia noworoczne na Rosz ha-Szana , które tradycyjnie po hebrajsku brzmią: 
Leszana towa tikatewu wetehatemu, co oznacza 
Obyście byli zapisani w Księdze Życia i opieczętowani na dobry rok. 
I wtedy należy odpowiedzieć:
Gam atem, czyli to samo dla Ciebie

sobota, 24 grudnia 2011

Przy wigilijnym stole

Sie porobiło! 
Kolejne święta, kolejna wigilia, kolejny brak natchnienia do roboty i kolejny brak motywacji do świętowania przy wigilijnym stole.
W zeszłym roku święta spędziłam samotnie. Tomek był w tym czasie w Norwegii, a Jurek przebywał w szpitalu. Przeżyłam. 
W tym roku akurat przed świętami Tomek wyjechał w świat w poszukiwaniu pracy. Załapał się do jednej z krakowskich restauracji pracować jako kelner. 
Zamierzałam skorzystać z jego zaproszenia i miałam pojechać do Krakowa na święta. Plany się pokrzyżowały. Zostałam w Leżajsku. 
Od rana powoli krzątam się po kuchni, przygotowuję kolację wigilijną. Idzie mi to opornie. Mam już wędzonego łososia, czerwony barszcz na wywarze grzybowym, krokiety jedne z farszem ze słodkiej, drugie z kwaśnej kapusty. Zrobiłam tradycyjną sałatkę jarzynową. Przygotowałam farsz z grzybów suszonych, miałam zrobić uszka do barszczu, ale chyba zrezygnuję z uszek domowej roboty. Do barszczu użyję sklepowych wyrobów, a farsz wykorzystam do jaj faszerowanych grzybami.  
Wymyśliłam, aby w tym roku przygotować jakąś potrawę inną, niż zawsze. Zrobiłam więc wg własnego przepisu knedle na bazie kaszy gryczanej i jaglanej. Do tego sos grzybowy. 
W tym roku nie było sezonu na grzyby. Ani raz nie byliśmy w lesie, nie mam ani jednego własnego grzybka.Kompot z suszonych owoców już prawie gotowy.
Jeszcze tylko usmażyć sandacza i kolacja gotowa. 
Wigilia od zawsze kojarzy mi się z atmosferą z dzieciństwa, kiedy to w licznym gronie świętowaliśmy przy wigilijnym stole u mojej babci w Kuryłówce. Łamiąc się opłatkiem składaliśmy sobie życzenia.
W międzyczasie Dziadek szedł do stajni, by podzielić się opłatkiem także ze swoim bydłem.Opłatki dla bydła różniły się kolorem. Nie pamiętam czy były one różowe czy jasnozielone. 
A po wigilii szłam z dziadkiem na pasterkę. Dziadek śpiewał w chórze kościelnym. Kolędy w wykonaniu męskich głosów do dzisiaj brzmią w moich uszach. 
Nie ma już moich dziadków. Dziadek Julian zmarł 27 lat temu, dzień przed wigilią. Wtedy, to były okropne święta.
Nie ma już moich wielu bliskich z rodziny. 
Szkoda, że rodzina jest porozrzucana po świecie i nie możemy wszyscy świętować razem.
Ale są jeszcze moi Rodzice i to jest powód do radości. Mają obydwoje po 87 lat. Mama co roku przypomina wszystkim, że to mogą być jej ostatnie święta. I tak jest od wielu lat. 
Kilka godzin później:
Spośród wigilijnych potraw moja Dzidka upodobała sobie sandacza. Na inne potrawy nawet nie spojrzała



zobacz też
Święta na nieludzkiej ziemi

sobota, 17 grudnia 2011

Spis treści blogów

Chciałabym uporządkować moje zapiski prowadzone na trzech różnych blogach. Jeden z nich poświęcony jest genealogii, drugi poświęcony mikrobiologii, a trzeci zawiera luźne zapiski i przemyślenia na. Wydawało mi się, że zakładając blogi pod 3 różnymi adresami, wprowadzę ład i porządek. Tymczasem, jak się okazuje, są one prowadzone dość chaotycznie i niekiedy samej trudno mi się połapać co, gdzie i kiedy zapisałam. Tematyka moich blogów jest różnorodna, bo i różnorodne są moje zainteresowania. 
Zachęcam Czytelników do wybrania sobie tematu. Proszę o komentarz.


Spis tematów na blogu Z Mikrobiologią za Pan Brat

Spis tematów na blogu Zapiski, przemyslenia etc

Spis tematów na blogu W poszukiwaniu korzeni


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Stan wojenny 13 grudnia 1981

Godzina 9 rano, niedziela, 13 grudnia 1981 roku. Jak zwykle o tej porze w TV leciał program dla dzieci „Teleranek”.

Zazwyczaj każdy tak zaczyna wspomnienia ze stanu wojennego.
Ja nie miałam jeszcze wtedy dzieci, nie musiałam oglądać Teleranka. Ale mimo to włączyliśmy rano telewizor. Chcieliśmy się nacieszyć naszym najnowszym nabytkiem, kupionym zaledwie kilka czy kilkanaście dni wcześniej. Telewizor kolorowy, ale nie rosyjski Rubin, popularny i powszechnie kupowany przez Polaków, tylko nasz, polski, wymarzony kolorowy telewizor, kupiony za kredyt dla młodych małżeństw. 
Kosztował 46000 zł i co? Nie działal!! 
Zamiast Teleranka, na ekranie migał zaśnieżony obraz. Mój mąż zaczął szaleć, próbował coś tam grzebać przy telewizorze, obrzucając przy okazji epitetami producenta za wyprodukowanie takiego szajsu. 
Mimo niedzieli, atmosfera zrobiła się nieprzyjemna. Na dodatek do naszego mieszkania wpadła szwagierka z wielkim płaczem i lamentem. Słuchajcie, wojna wybuchła! 
Strach i przerażenie. 
Zdaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Już nawet nie obrazy wojny z 1939-45 stanęły nam przed oczami, ale chociażby z Węgier czy obrazy z 68. w Czechosłowacji. Znaliśmy historię bratnich narodów i bratniej pomocy w ramach RWPG i Układu Warszawskiego. 
Śledziliśmy dni poprzedzające ten niedzielny poranek 13 grudnia, byliśmy aktywnie włączeni w działalność Solidarności i przygotowywania do strajku generalnego, który przecież miał się odbyć 17 grudnia. Nie musieli nas straszyć wejściem Rosjan do Polski, przecież wojsko rosyjskie cały czas w Polsce było. 
Włączyliśmy ponownie telewizor, by dowiedzieć się czegoś więcej. Tym razem zamiast śnieżnobiałego ekranu pojawił się w telewizorze Wojciech Jaruzelski, wygłaszał komunikat:
  „Obywatele i obywatelki! Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Rada Państwa wprowadziła dziś stan wojenny na obszarze całego kraju”.

Mąż mojej koleżanki został w nocy z 12 na 13 grudnia internowany. 

Na ulicach pojawiły się wspólne patrole milicji i wojska, telewizja pokazywała czołgi, transportery opancerzone i wozy bojowe na ulicach polskich miast. Wprowadzono też oficjalną cenzurę korespondencji i łączności telefonicznej - najbardziej znanym jej przejawem był ostrzegawczy komunikat w słuchawce telefonicznej: "rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana...". Władze zmilitaryzowały najważniejsze instytucje i zakłady pracy, kierując do nich komisarzy wojskowych.
Na drugi dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, mój mąż wrócił z pracy 'z pewnym opóźnieniem' – zupełnie pijaniusieńki. Był to dla mnie szok. Wybuchła awantura.
Na pytanie z czym mi się kojarzy stan wojenny, od razu przed oczami mam to ogromne traumatyczne wydarzenie. Mąż wyjaśnił mi później dlaczego wrócił do domu w takim stanie. W pracy próbowano go zmusić do podpisania „deklaracji lojalności”, jednym słowem do kablowania. I to komu? Jemu? - opowiadał rozgoryczony. Taka propozycja wydała mu się bardzo upokarzająca. Nie złamał się. Ale musiał odreagować.
Niektórzy się złamali, podpisywali zgodę na współpracę. Część ludzi społeczeństwa poszła do konspiracji. Pod domami niektórych działaczy "Solidarności" pojawili się funkcjonariusze milicji, strzegąc ich dniem i nocą. Byłam szefową "Solidarności" w moim małym zakładzie pracy, nie mam pojęcia, czy też tak jak innych bezpieka mnie inwigilowała. 
Zakłady pracy mogły wydawać pracownikom zezwolenia - przepustki, jeżeli pracownicy musieli w ramach pracy lub dojazdu do/z pracy przebywać poza domem w czasie godziny milicyjnej. W mojej pracy wprowadzono dyżury nocne. Po 2 osoby, z duszą na ramieniu siedziałyśmy w ciemnym pokoju, w zaryglowanym zakładzie. Po co? Zupełnie nie mieliśmy pojęcia.
W pierwszych miesiącach stanu wojennego, w godzinach pomiędzy 22 a 6 (w miesiącach późniejszych pomiędzy 23 a 5) obowiązywała godzina milicyjna. Obywatele nie mogli przebywać w miejscach publicznych w czasie jej obowiązywanie, jeżeli nie posiadali specjalnego zezwolenia. Zatrzymanie w czasie godziny milicyjnej bez zezwolenia groziło aresztowaniem i wysokimi grzywnami. Ponieważ przez wiele lat jeździłam Krakowa na Akademię Medyczną, na comiesięczne wykłady organizowane przez Towarzystwo Mikrobiologów, musiałam w okresie stanu wojennego mieć przy sobie decyzję zezwalającą zmianę miejsca pobytu.
Wigilia w 81 roku, to pierwsze święta w stanie wojennym. Na wigilię do rodziców trzeba było przemykać się ukradkiem.
Czasy, w których przyszło mojemu pierworodnemu przywitać świat, nie były łatwe. Stan wojenny trwał już prawie od roku. Ja wiłam się w bólach na Bloku Porodowym, ale personel medyczny absolutnie się tym nie przejmował. W szpitalu robiono porządki, oczekiwano bowiem zapowiedzianą wizytację komisji wojskowej. Na łóżkach porodowych rozłożono czyste białe serwety, nie pozwalano pacjentkom kłaść się na takie łóżka. I kiedy dostawałam kolejnych bólów porodowych, zgodnie z zaleceniami lekarza miałam przykucnąć przy łóżku i przeć. Tak jak to robią Murzynki. Posłusznie stosowałam się do zaleceń. Ja zwijałam się w bólu przykucnięta, a pielęgniarki w tym czasie wypatrywały w otwartym oknie samochodów wojskowych. Nikt nie miał czasu przejmować się moimi bólami.
6 stycznia 1983 roku, kiedy jeszcze trwał stan wojenny, a ja przebywałam na urlopie macierzyńskim, moje koleżanki z pracy zorganizowały sobie „Babską Kolędę” i postanowiły mnie odwiedzić. Impreza się przeciągnęła, ale, mimo późnej pory i obowiązującej godziny policyjnej odwiedziłyśmy jeszcze kilku znajomych. Po godzinie 22 nie wolno było poruszać się po mieście, więc wynajętą taksówką, upchane jak śledzie, w 6 osób, pojechałyśmy odwiedzić kolejne zaprzyjaźnione rodziny. Impreza była bardzo udana, niezapomniane wrażenia z dużą dawką emocji. Wracałyśmy do domów grubo po północy, zgodnie ze zwyczajem, donośnie kolędując "Mędrcy świata monarchowie, gdzie spiesznie dążycie ".

środa, 7 grudnia 2011

Kominiarz szczęście przyniesie ci

Prawdziwy mistrz poprawił mi dziś humor i wprawił we wspaniały nastrój. W Leżajsku znany jest od kilkudziesięciu lat. Na jego widok ludzie łapią się za guziki, a on uśmiechem wita każdego napotkanego po drodze. To pan Jan Dąbek mistrz kominiarski, odwiedził nasze laboratorium, by sprawdzić przewody wentylacyjne i drożność przewodów kominowych. Przy okazji zostałam obdarowana kominiarskim kalendarzem  na 2012 rok oraz sympatycznym gadżetem - prawie złotą odznaką z 1 groszówką i napisem  'Na szczęście - od kominiarza'. Podobno te gadżety wyrabiane były kiedyś aż w San Marino. Od dwóch lat produkują je w Polsce, w Bydgoszczy.
Od dawna znany jest przesąd, aby na widok kominiarza złapać się za guzik, jeśli chce się mieć szczęście. Łapanie za guzik na widok kominiarza wiąże się z legendą. Właściwie legend na ten temat jest kilka. Ale jedną z nich przedstawił mi pan Jan.
Otóż w 1929 roku w pewnej niemieckiej wiosce zaginęło dziecko bogatego murgrabiego. Zrozpaczony murgrabia ogłosił, że ozłoci tego, który odnajdzie mu córkę. Nieopodal lasu mieszkał kominiarz, który w drodze do pracy usłyszał płacz dziecka, odnalazł spłakaną dziewczynkę w głębokim dole. Uszczęśliwiony murgrabia za odnalezienie córeczki postanowił ozłocić kominiarza, ten jednak poprosił o uszycie mu nowego munduru kominiarskiego.  Murgrabia zafundował mu mundur, piękny dodatkowo z czternastoma złotymi guzikami, a każdy z nich był inkrustowany brylantami. Poszedł na drugi dzień kominiarz do pracy w tym nowym drogocennym mundurze.Pracując na dachu, urwał mu się jeden z guzików i spadł na ziemię, prosto w ręce przechodzącej kobiety. Była to matka piątki dzieci, żyjąca w wielkiej biedzie. Ucieszyła się, że taki skarb wpadł jej w ręce. Sprzedała guzik z brylantem, a pieniądze przeznaczyła na leczenie swojego chorego dziecka.
Skoro jeden guzik przyniósł tyle szczęścia kobiecie, dzieciom i jej rodzinie, to mogę się bez niego obejść - pomyślał kominiarz.
Odtąd nosił mundur z trzynastoma guzika. Od tamtej pory takie mundury noszą wszyscy kominiarze. Złote guziki przypominają o szczęściu.
Przesądy przesądami, można w nie wierzyć lub nie, ale  za guzik nie zaszkodzi się złapać.  I trzeba pomyśleć o jakimś marzeniu, które miałoby się spełnić. Potem jeszcze trzeba poszukać faceta w okularach i wystarczy czekać, na to szczęście oczywiście. 
Kiedyś to i ja łapałam się za  guzik na widok kominiarza z drucianą miotełką zwiniętą na ranieniu, w czarnym kapeluszu na głowie. Dzisiaj jednak, kiedy spotykam na drodze pana Jana w kominiarskim garniturze, częściej rozglądam się za przechodniami i wypatruję, którzy z nich trzymają się guziki. 
Bo, o szczęściu w życiu to ja wiem niewiele. Raczej teoretycznie. Wiem, że mają szczęście osoby urodzone w czepku. Pod warunkiem, że się tego czepka po drodze nie zgubili. A tak musiało być w moim przypadku. W czepku się urodziłam, owszem, ale jakoś nie czuję tego szczęścia. Mama próbowała odszukać mój czepek i zanieść go do kościoła w dniu mojego chrztu. Niestety, nie znalazła. Razem z czepkiem zgubiła moje szczęście.
Pan Jan szczęście rozdaje na prawo i lewo, sam nie wie ile tego szczęścia nosi jeszcze przy mundurze, a ile już go porozdawał.
Nie zawsze wesołe jest życie kominiarza, bo oprócz okresowych przeglądów w domach i instytucjach pan Jan wzywany jest również do wypadków śmiertelnego zaczadzenia groźnym tlenkiem węgla. W zeszłym roku takich było 8.
- W Przyjaciółce wyczytałam, żeby uszczelnić okna, to zaoszczędzi się na ogrzewaniu - tłumaczyła się jedna z jego klientek.
Miała rację, w telewizji codziennie straszą ogromną podwyżką za węgiel,  gaz i centralne ogrzewanie. Plastikowe okna są bardzo szczelne i chronią przed utratą ciepła, to fakt, ale musi się je otwierać, chociażby ze względów higienicznych, by przewietrzyć mieszkanie, chronić je  przed wilgocią i pleśnią, ale również przed ewentualnym tlenkiem węgla z niesprawnych piecyków gazowych.
Wydawałoby się, że to takie oczywiste.
Mój śp nauczyciel licealny wchodząc do klasy, zawsze nam powtarzał:
'Otworzyć okna panny! Od świeżego powietrza jeszcze nikt nie umarł, ale od smrodu medycyna zanotowała już przypadki.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Czy warto wierzyć w Świętego Mikołaja

Napisałam kiedyś na Genebase 'Czy warto wierzyć w Świętego Mikołaja'. Postanowiłam zacytować jego treść w tym blogu.

W moim rodzinnym domu nie było tradycji rozdawania prezentów gwiazdkowych w wigilię pod choinkę. Prezenty przynosił Święty Mikołaj 6 grudnia, a najczęściej w nocy z 5 na 6 grudnia.

Ciekawostką zupełnie dla mnie niezrozumiałą były prezenty, które otrzymywała moja koleżanka, Gośka Nowak. Przychodziła do nas w czasie kolacji wigilijnej, chwaląc się swoimi zabawkami od Dziadka Mroza.

U nas w domu mama robiła nam pobudkę, czasem w nocy, czasem nad ranem, kiedy jeszcze było ciemno, pokazywała prezenty, wmawiając, że to Św. Mikołaj jest taki dobroduszny. Rarytasem były cukierki, zeszyty szkolne, kredki, długopisy i pomarańcze. Te ostatnie można było kupić jedynie w okresie zimowym, nie tak jak dzisiaj przez cały rok. Radość z prezentów była niewspółmiernie duża do ich ceny.
Będąc już dużą dziewczynką, nie wierzyłam w Mikołaja. Wiedziałam, że postać przebrana za biskupa Mikołaja odwiedza domy wraz z towarzyszącymi mu przebranymi 'diabłami'. Mikołaj egzaminował dzieci, a potem nagradzał je lub karcił. Wręczał też rózgi.
Ale mimo to lubiłam wieczorami stać w oknie i wpatrywać się w niebo, w nadziei, że ujrzę świętego z olbrzymimi paczkami dla grzecznych dzieci. Starałam się być grzeczną, by zasłużyć na nagrodę od świętego. Pisałam nawet do niego listy. Jak większość dzieci. Chyba.
W 1991 roku, kiedy moje dzieci były jeszcze małe, zorganizowałyśmy Mikołaja w domu u mojej siostry. W Pewexie kupiłam moim chłopcom dość drogie, jak na tamte czasy, zabawki. Postanowiłam jednak nie dawać im tych prezentów na spotkaniu u mojej siostry, w obawie, aby nie było przykro innym, że Mikołaj wyróżnił tylko moich chłopców tak atrakcyjnymi prezentami.

Zrobiłam więc dodatkowo skromne paczuszki, zabrałam dzieci i pojechałam samochodem na spotkanie z 'prawdziwym' Mikołajem- w osobie przebranego wujka Tadka. Przez drogę mój starszy syn filozofował, że nie wierzy w Mikołaja. Nie wyprowadzałam go z błędu, nie było sensu tłumaczyć mu, że jest inaczej, bo przecież w samochodzie leżały reklamówki z prezentami i wydawało mi się, że Jurek był świadomy co do ich zawartości.
Mikołaj okazał się niesamowicie niesprawiedliwy.

Moim siostrzeńcom przyniósł po kilka reklamówek wypełnionych po brzegi mnóstwem zabawek, słodyczy i innych bibelotów, nota bene mało wartościowych. I tylko moje dzieci dostały skromne prezenty. Poczuły rozgoryczenie i wielki żal do Świętego Mikołaja, widząc taką niesprawiedliwość. Nie ukrywały rozczarowania.

Kiedy w drodze powrotnej do domu Jurek, ze łzami w oczach narzekał na Mikołaja, że jest taki i owaki, skwitowałam:

- Przecież mówiłeś, że nie wierzysz w Mikołaja!.

Na to rozżalony Jurek ze łzami w oczach wykrzyknął:

- Skąd miałem wiedzieć, że on naprawdę istnieje!

piątek, 11 listopada 2011

Lekcja patriotyzmu

Zrobiłam gołąbki. Może trzeci, może czwarty raz w życiu. Generalnie nie lubię gotować. Ale święto,  Dzień Niepodległości, magiczna data 11.11.11. - zdopingowały mnie do poświęcenia i postanowiłam zostać Matką Polką i zrobić polskie gołąbki, według własnego przepisu. Wyszły mi tak pyszne i tak smakowite, że aż mi zaszkodziły. Dostałam ataku, najprawdopodobniej podrażniłam sobie woreczek żółciowy. 
Z żalem musiałam zrezygnować z uroczystości organizowanych w Leżajsku z okazji Święta Niepodległości.  Po uroczystej mszy składane są wieńce pod Pomnikiem Poległym Bohaterom z roku 1831-1863, 1918 za walki o wolność i niepodległość Ojczyzny. Pomnik ufundowali mieszkańcy Leżajska 24 maja 1925 roku.
W zamian nafaszerowana środkami rozkurczowymi i przeciwbólowymi przeleżałam przed telewizorem i oglądałam transmisje z uroczystości niepodległościowych w różnych miastach Polski. Świętowali godnie i radośnie.
I tylko Warszawa mnie wkurzyła. 
Dlaczego władze udostępniły naszą piękną stolicę różnym grupom demonstrantów na konfrontacje i okazywanie ich sposobu  patriotyzmu.  Wiedzieli czego można się było po nich spodziewać. Tysiące policjantów opłacanych z moich podatków zaangażowano do ochrony ludności i mienia społecznego przed bandą nieodpowiedzialnych awanturników, chuliganów i prowokatorów uzurpujących sobie miano patriotów. 
Nasi przodkowie okazywali patriotyzm poprzez udział w walkach niepodległościowych, ryzykując życiem, a nawet przepłacając życiem. Takie były czasy. Dzisiaj można pokazać, że się jest patriotą, ale w inny sposób. 
Tomek wywiesił flagę. Ja np. nauczyłam się pełnego tekstu Hymnu Polskiego. Przyznaję, że nie znałam wszystkich zwrotek naszego hymnu narodowego . 

 Może zacytuję jeszcze fragment książki świadczący o kultywowaniu patriotyzmu w polskiej rodzinie z okresu międzywojennego.
'Polskę wzdłuż i wszerz' autorstwa Jadwigi Kiszakiewicz z Leżajska ( c. Walentego Sztaby i Julii Sroczyńskiej):

Gdy przed wojną 2-letnia Janka w nocy płakała i nie dawała spać, tatuś dał jej klapsa- a ona uspakajała się i po chwili zaczynała śpiewać 'Jeszcze Polska nie zginęła'.
Czy to nie słodkie? 
Obchody Święta Niepodległości w Leżajsku w 2011 roku

niedziela, 6 listopada 2011

Wspólna miska

Spędziłam dzisiejszą niedzielę z dziećmi na działce. Pogoda sprzyjała. Z wielkim apetytem pożerałam sałatką z kurczaka, przygotowaną zamiast obiadu, kiedy mój rozbawiony synuś, ze śmiechem na ustach obwieścił mi, żebym jej nie jadła, bo przed chwilą z tej miski  jadły koty. O rany! Mam nadzieję, że się nie rozchoruję.
Koty nie moje, bezpańskie, dzikie, mieszkające na ogródkach działkowych. Widocznie bardzo zgłodniały, skoro nie bały się podejść na naszą posesję i bezczelnie zeżarły mi obiad.
A ja dziwiłam się, że tak chętnie lgną do obcych i łaszą do nogi. Najwyraźniej sałatka bardzo im smakowała i  po sutym posiłku chciały okazać nam wdzięczność.
No cóż, to by potwierdzało teorię, że pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł i jedzeniu ze wspólnej miski.

czwartek, 20 października 2011

Stosowanie płodozmianu

Stosowanie w nowoczesnym rolnictwie uprawy monokultur bez tradycyjnego płodozmianu, oszczędnościowe systemy uprawy (minimum tillage system) oraz jednostopniowy zbiór plonów skutkuje wzrostem porażenia upraw rolniczych przez patogeny. 
To cytat z naukowej literatury o patogenach grzybowych atakujących uprawy rolnicze na świecie. Są one przyczyną olbrzymich strat gospodarczych, które wynikają z wysokiej patogenności i toksynotwórczości. [Kobras M., Horoszkiewicz -Janka J.: Znaczenie i możliwości ograniczenia szkodliwych metabolitów pochodzenia grzybowego. Progr. Plant Protect. 47, 141-148  2007].
Bardzo mi pasuje ten rolniczy cytat do świata rządzących polityków, urzędników i innych decydentów
Chociaż patomechanizm chorób 'popełnianych' w świecie polityków identyczny jak świecie zwierząt, roślin, to już diagnostyka umożliwiająca wykrycie patogenu, profilaktyka i metody zapobiegania, zwalczania są trudniejsze.
Dobrze, że na salony polityczne wprowadzone zostaną nowe osoby.  Może uda im się chociaż trochę uzdrowić nasze chore przepisy. Być może mają świeższe spojrzenie na problemy naszego świata i zechcą naprawić system chorych systemów funkcjonujących w naszym państwie. 
Być może. 
Bo całkiem możliwe, że wnikając w środowisko polityków chorych na władzę, odizolowanych dość hermetycznie od świata przeciętnego Kowalskiego, zarażą się  od nich politycznymi patogenami. Bo władza to choroba wysoce zakaźnia. 

środa, 31 sierpnia 2011

Marketing polityków za moje pieniądze. Nie podoba mi się

Parlamentarzyści poprzez powoływanie komisji sejmowych ds. różnych, a to nacisków, a to afery gruntowej, a to hazardowej - wymyślili sobie niezły piar.
Pomysł znakomity.
Polacy mieliby poznać funkcjonujące mechanizmy i tryby afer wśród skorumpowanych polityków.
Telewizja transmitowałaby na antenie obrady sejmowe pokazując walczących w słusznej sprawie polityków.
Ludzie mieliby igrzyska, a politykom by rosły – słupki sondażowe. 

Ważne tylko, żeby długo i widowiskowo!
Serwowane Polakom widowiska z obrad komisji są i owszem – widowiskowe. Sama niejednokrotnie z wypiekami na twarzy godzinami śledziłam zaciekłe dyskusje w komisjach sejmowych. 

Jestem za powoływaniem komisji sejmowych.
Uważam jednak, że promowanie
merytorycznej działalności i kompetencji   rządzących polityków poprzez wytykanie nieuczciwych, niekompetentnych, niejednokrotnie związanych ze światem przestępczym ludzi z opozycji  - to pomysł marketingowców. 
 Widać to zwłaszcza teraz na kilka tygodni przed wyborami.
Ekipy od PR nagle przypominają sobie o komisjach ds różnych. 
Sprytnie wykalkulowały, że dadzą one lepsze żniwo, niż jakieś tam plakaty czy bilbordy. 
Komisje stały sie tanim chwytem marketingowym. 

Szkoda tylko, że za moje pieniądze. 
Szkoda tylko, że tak łatwo udaje się im nas wkrecać. 
Szkoda tylko, że tolerujemy  taką sztukę manipulacji.

piątek, 8 lipca 2011

Biorytmy na kłamią - Odcięli mi prąd

Wkurzyłam się dzisiaj okropnie. Zażartowałam nawet, że muszę sprawdzić swoje biorytmy, bo moje rozdrażnienie, złość i płacz wskazują na to, że jestem na niżu, albo mam krytyczne dni. Na ogół wcale nie muszę sprawdzać swoich biorytmów, aby wiedzieć w jakiej fazie znajduję się w danej chwili. Doskonale wiem, że mój nastrój zależy od zdrowia, kłopotów i innych czynników wpływających na moje fazy emocjonalną, fizyczną i intelektualną.
Według hipotezy Fliessa, uchodzącego za twórcę okresowej teorii biorytmów - biologiczny rytm człowieka podporządkowany jest ściśle określonemu wzorcowi: po okresie aktywnym następuje okres bierności, w którym odradza się energia życiowa. Według tej teorii, cykl sprawności fizycznej powinien trwać 23 dni, a cykl stanu emocjonalnego - 28 dni.
Swoboda, który opisał tę teorię, dodatkowo opisuje w niej spontaniczne, okresowe powracanie myśli w okresach 18 godzin, 23 godzin i 23 dni. Już po śmierci Fliessa zwolennicy biorytmów dodali cykl sprawności intelektualnej o długości 33 dni.
Wszystko to prawda, przynajmniej w moim przypadku. Mogłabym być doskonałym królikiem doświadczalnym dla Fliessa czy Swobody.
Mogłabym służyć przykładami z własnego podwórka, podając kiedy jestem w dołku, kiedy dopada mnie wena, kiedy chce mi się śpiewać, a kiedy płakać.
I tak na przykład dzisiaj. Od rana łzy same cisną mi się do oczu. W gardle ściska, myśli kotłują się nad sensem życia.
A wszystko przez to, że odcięli mi prąd.
Kilka lat temu upoważniłam firmę energetyczną, do pobierania należności za prąd z mojego ROR –owskiego konta. Od wielu, wielu lat nie mam z tym problemu i nie zawracam sobie głowy opłatami.
Aż do wczoraj.
Po powrocie z pracy, kiedy chciałam włączyć TV okazało się, że w mieszkaniu nie ma prądu. Lodówka nie chłodzi, czajnik elektryczny bezużyteczny, telefon nie łączy, radio nie gra, nie mogę naładować baterii do aparatu fotograficznego, nici z komputera, nici z Internetu.
Sprawdziłam bezpieczniki, były OK, zadzwoniłam pod nr 991 na Pogotowie Energetyczne, obiecali sprawdzić. Czekałam do zmierzchu wyglądając co chwilę przez okno w nadziei, że ujrzę ekipę elektryków przybywających mi z pomocą. Po kilku godzinach bezskutecznego oczekiwania, zadzwoniłam ponownie.
Odcięli mi prąd, bo nie miałam opłaconej jednej faktury. Muszę spłacić dług, osobiście przyjść do zakładu energetycznego, przynieść do biura dowód wpłaty, złożyć podanie, następnie opłacić 91 zł w banku dodatkowo za ponowny przyłącz prądu, przynieść do biura kwit z banku - dowód wpłaty i czekać aż ekipa znajdzie czas – usłyszałam w słuchawce telefonicznej.
To prawda, nie miałam przez jakiś czas pieniędzy na koncie, widocznie w tym okresie zakład energetyczny wysłał polecenie zapłaty za prąd. O tym, że nie zrealizowano polecenia zapłaty z braku środków zostałam powiadomiona.
Liczyłam jednak, że skoro firma ma moje stałe zlecenie na pobieranie z konta ROR należności za usługi, to sobie bez problemu ściągną zaległą kasę z mojego konta, chociażby doliczając zaległy dług do kolejnego rachunku. Nic by się też nie stało, gdyby ktoś przypomniał mi o zaległościach, chociażby telefonicznie.
Ale żeby tak od razu odcinać prąd?
Kiedy osobiście zgłosiłam się dzisiaj do biura i wyjaśniłam, że jeszcze wczoraj uregulowałam należności, kazano mi iść do banku z wystawioną fakturą i blankietem na kwotę 91 zł, by dokonać wpłaty za ponowne podłączenie prądu.
Na pytanie kiedy mi podłączą prąd?
Wkrótce – odpowiedział urzędnik
Jednocześnie usłyszałam od klienta stojącego obok, żebym tak się nie cieszyła, bo on czeka już 2 tygodnie na ponowny przyłącz. Odciąć to oni szybko umieją, ale do ponownego przyłączenia potrzebują wykwalifikowanych pracowników, a takich im brak.
Wkurzyłam się okropnie.
Użyłam takich argumentów, że mam taką cichą nadzieję, że kiedy wrócę z pracy do domu, okaże się, że znowu będę miała okno na świat, bo będę miała prąd!!!

Mój biorytm wskazuje na krytyczny dzień fazy fizycznej, ostrzega mnie, że mam być ostrożna! Dobrze mówić. Sytuacja stresowa podniosła mi ciśnienie. 165/110. Bagatela! 
Biorytmy nie kłamią. Tylko jak je interpretować. 
Czy chce mi się płakać, z bezsilności, bo odcięli mi prąd?
Czy chce mi się płakać, bo jestem w takiej fazie, że nawet najmniejsze kłopociki mogą mnie rozdrażnić, a co dopiero myśl, że czeka mnie weekend w egipskich ciemnościach.
Mój pierwszy biorytm

Linki powiązane:

czwartek, 30 czerwca 2011

Pośmiejcie się razem ze mną

Kto nie ma wpływów ten nie znajdzie nawet psa, który by go obszczekał
              - Niccolò Machiavelli komedia z 1518 roku 'Mandragora'

Machiavelli uważał, że biedny, czyli ten, który nie pochodzi z możnego rodu, nie może być wybrany na wysoki urząd publiczny, ani wzbogacić się na interesach.
O wszystkim decydowały powinowactwa i przyjaźnie. Kto ich nie miał, musiał godzić się z losem i pozostawać na uboczu, choćby był zdolny i wykształcony. 

Na urząd publiczny łatwiej się załapać po ukończeniu kursu z marketingu, który uczy sztuki manipulacji. 
Łatwiej o pracę osobom z dobrą prezencją. Markowe ciuchy, zgrabne nogi wystarczą, by zauroczyć pracodawcę. A to, że niejednokrotnie w głowie pusto... ! 
Jakie to ma znaczenie! 

wtorek, 17 maja 2011

Gust mamy w genach

Czy taka Trinny i Susannah mają prawo wyłapywać i oceniać niegustownie ubrane osoby?
Zaskoczyło mnie ich zdziwienie, kiedy jedna z bohaterek programu, mężatka, bardzo nieciekawie ubierająca się, wyznała, że od sześciu lat ma romans. Najwyraźniej nie potrzebowała stroić się w piórka, aby ktoś dostrzegł jej inne walory.
Ostatecznie za gust i poczucie własnej estetyki odpowiadają nasze geny i to one determinują nasze poczucie piękna czy brzydoty.
Dzięki 2 genom potrafimy odpowiednio reagować na widok obrazów Picassa, dzieł Rembrandta, Leonarda da Vinci czy częściej obecnego w naszym otoczeniu kiczu.
Dzięki tym 2 genom podgłaśniamy lub ściszamy radio, gdy słyszymy preludium Chopina czy ludową kapelę śpiewającą ‘Wszystkie rybki śpią w jeziorze’.
Także dzięki tym 2 genom reagujemy emocjonalnie na widok ładnie ubranej laski, ale też faceta w skarpetkach i sandałach. Tylko czy to nasze, wręcz oburzenie na skarpetki i sandały to reakcja naszej wrażliwości, naszego gustu i estetyki, czy reakcja wykreowana przez stylistów krytykujących taki sposób ubierania się.
A więc geny czy kreatorzy mody?
Jak ocenić ludzi, którzy nie poddają się trendom mody, wolą wygodę, cenią praktyczność i nie obchodzą ich styliści czy zdania zapraszanych do programu gości p. Jolanty Kwaśniewskiej, którzy ‘wręcz nie wyobrażają sobie … wielu rzeczy’. Oh! Jakie to straszne!
A ja nie zakładam szpilek tylko dlatego, żeby przypodobać się komuś lub nie narazić na krytykę uzurpujących się za znawców mody.
Ludzie bez własnego stylu starają się żyć pod publiczkę, często wolą mieć niż być. Wybierają markę samochodu, by zaimponować sąsiadowi czy kolegom z pracy. Wydają znaczne sumy na ciuchy i kosmetyki, często ze skromnego budżetu, ale już na książkę szkoda im pieniędzy.
Przeczytałam bardzo interesujący artykuł w Newsweeku ‘Gust mamy w genach’ – Jolanty Chyłkiewicz.
Okazuje się, że dzięki 2 genom pewne struktury w mózgu uaktywniają się przekazując impulsy do innej struktury mózgowej – ośrodka piękna, intelektu i pamięci, a wydzielana dopomina sprawia nam pewne doznania: przyjemne lub nieprzyjemne, poczucie radości, wenę twórczą, inspirację do wielu działań zarówno pozytywnych jak i destrukcyjnych.
To tłumaczy, dlaczego odwracamy wzrok na widok makabrycznego wypadku, a oglądamy się za seksowną laską. Dlaczego wybieramy formę odpoczynku nad brzegiem pięknego jeziora z widokiem na zaśnieżone góry, a nie w pobliżu wysypiska śmieci.
Mózg, geny, dopamina. Ładujemy akumulatory pozytywnie wywoływanymi emocjami. To nas inspiruje do twórczego pisania, malowania, komponowania czy rzeźbienia. 

sobota, 14 maja 2011

PKiN czyli Pakt Kultury i Nauki

Zobaczyć coś raz na własne oczy, znaczy tysiąc razy więcej niż o tym poczytać. Stworzyć coś samemu znaczy więcej, niż zobaczyć i podziwiać cudze dzieło.
Sfera kultury, sztuki i nauki ma istotny wpływ na rozwój duchowy i materialny społeczeństwa, na zwiększenie motywacji do pracy, na kreatywność, na pomysł na życie, a to przekłada się na rozwój gospodarczy kraju.
Duża w tym rola państwa, który powinien sprawować mecenat na tymi dziedzinami. Państwu powinno zależeć na uruchomieniu pewnych przejrzystych i klarownych mechanizmów nadających reguły i kierunek rozwoju świata kultury. Istnieją różne formy obcowania z kulturą. Sfera kultury powinna składa się z wielu subkultur, tak, aby nasze zróżnicowane społeczeństwo w zależności od zainteresowań, mogło znaleźć coś dla siebie interesującego. Mecenat państwa powinien finansować kreatywną sztukę, kulturę, ale tę z dużej półki, tzw. Kulturę przez duże K, tak, aby polskie społeczeństwo nie było wychowywane głównie na telewizyjnych serialach.

Nie chciałabym, aby w małomiasteczkowych społecznościach, z dala od centralnych ośrodków kultury dominowały imprezy, na których głównym punktem programu jest jakiś zaproszony zespół muzyczny i sztuczne ognie na zakończenie imprezy.
Tego typu imprezy organizowane przez władze miasta królują nie dlatego, że władze mają taki gust, ale, że nie wymagają nakładu sił własnych. A to, że sporo kosztują, to co z tego. Przecież to nie z ich własnych kieszeni są finansowane.
Na czym miałby polegać mecenat państwa nad kulturą?
Moim zdaniem priorytetem powinno być wspieranie mechanizmów zachęcających wyszukiwanie młodych talentów z różnych środowisk, umożliwianie im edukacji poprzez finansowanie nauki, kursów, warsztatów twórczych. Zwiększone nakłady na edukację zwiększa świadomość społeczeństwa na potrzeby duchowe, materialne, na kreatywność, na budowanie prawdziwej demokracji. Wszelkiego typu pomoc w rozwój daje poczucie własnej wartości dla potencjału intelektualnego społeczeństwa.
 Priorytetem powinien być mecenat nad młodymi wykształconymi obywatelami w postaci zorganizowania im rynku pracy, tak, aby młodzi utalentowani nie musieli wyjeżdżać za granicę, aby nie pracowali na dochód narodowy innych krajów, ale by godnie mogli realizować się w swojej Ojczyźnie.
Ubolewam, że tak nie jest.  Przecież nie zajedziemy daleko, jeśli nasz potencjał intelektualny wyemigruje, a w kraju pozostanie tylko niewykwalifikowana tania siła robocza.
Mecenat państwa nad kulturą, to spełnienie testamentu Mickiewicza, który pragnął, aby kultura, sztuka i nauka trafiła pod strzechy.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...